poniedziałek, 17 maja 2010

Bonek, a moja mama.

Został kot z matką. Albo na odwrót, no ciężko stwierdzić kto kogo niańczył.
W zasadzie wszystko ok, żaden kataklizm nie nastąpił.
Wróciłam, kot miał ogon, a matka nie miała ran szarpanych, więc wydawać się mogło, że wszystko było w najlepszych rodzinnych układach.
Ale, ale po kilku dniach po powrocie, dowiedziałam się od siostry, bo mamuśka słowa nie pisnęła, o tym, jak kot był żywiony. Zaburzony indeks glikemiczny :).

Wyjeżdżając, powiedziałam że zostawiam worek z żarciem w przedpokoju na stołku, co oznaczało, że wyjmuję go z dotychczasowego miejsca przechowywania, czyli puszki. Żeby łatwiej było znaleźć.
No, żeby łatwo znaleźć było można.
Proste, wydaje się. Tak?
No ale, starsza, która ślepa jak kret jest, jak patrzałek nie założy, poszła kota karmić, rano w pn.
Worka nie zauważyła, bo to ciężko 10kg żarcia zauważyć, ale za to pomysłowo zauważyła inny worek, na którym były narysowane dwa kotki.
No, i dup mi na miskę do kulek. I pojszła do szkoły, głupie dzieci wychowywać.

Wraca. Wchodzi do mnie do kuchni i oczom jej rozprzestrzenia się widok rozpieprzonych wszystkich kulki po całej kuchni. Rewelka.
Niedobre jest, stwierdziła, kot przeżarty, no to się zabawił. Z nudów.
Poszła do kuwety, bo może mu chociaż posprząta i widzi, że te kulki jakieś podobne do tego do miał w misce.....
No i tym sposobem, biedny kot, zmuszany był cały dzień do żarcia trocin do kuwety......

W sumie, to dość podobne jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz